Era komputera
Pozwolę sobie na odrobinę przesady, oczywiście zamierzonej, twierdząc, że nie ma dnia, aby na światowym rynku nie pojawił się jakiś nowy "ultimate effect". Trik, który pozwoli zabłysnąć nam wśród znajomych, wyrabia reputację - po prostu jest czymś co musimy mieć. Wystarczy spojrzeć na aukcje z magicznymi efektami z serwisu Allegro - wiele z nich to nowinki (odgrzewane??) z czarodziejskiego światka. Młodzi pasjonaci z wielkimi oczami, wpatrzeni w okienko na YouTube, chłoną nowe cuda Criss'a Angel’a czy David'a Blaine’a z jedną tylko myślą - "Muszę to mieć!". Właśnie... Mieć...
Biznes to biznes, jak mawiają przedsiębiorcy. I trudno się z nimi nie zgodzić - w końcu każdy jest kowalem swojego losu. Również ten magiczny przemysł ostatnimi czasy bardzo się rozwinął. I choć czasami trafia się prawdziwy rarytas, to również, niestety mamy do czynienia z czymś, co tylko oko kamery dostrzega jako genialny pomysł. Po bliższym zapoznaniu się z produktem odnajdujemy w nim coraz więcej wad. Choćby taką, że tzw. "kąty" są bardzo trudne do wyczucia i zachowania. Nie ma to jednak większego wpływu na fakt, że wielu młodych pasjonatów sztuki iluzji z biciem serca oczekuje na listonosza, który przyniesie nam ten wymarzony "ultimate effect". Otwierają paczkę, chwilę się pobawią, po czym wymarzona rewelacja trafia na półkę, do której rzadko sięgają.

Półka, jak to z meblami bywa, łatwo się kurzy, czasem jest za wysoko, czasem zgubimy klucz do szafki, w której się znajduje. Jej lokalizację potraktujmy jednak z pewną dozą dystansu - nie chodzi tu o samo miejsce położenia, lecz o możliwość jej wykorzystania. Do czego zmierzam? Otóż wielcy mistrzowie, prawdziwi artyści, iluzjoniści z prawdziwego zdarzenia (dużo tych tytułów, ale wszystkie zasłużone), tacy jak Cardini, Fred Kaps, Jeff McBride, David Copperfield czy Lance Burton, rozpoczynali swą przygodę ze sztuką iluzji bez multimedialnych seminariów czy sklepów internetowych. Swą wiedzę czerpali z nielicznych książek i, co ważniejsze, z pomocy i doświadczenia innych iluzjonistów. Przede wszystkim wkładali bardzo dużo serca w to co robili i co nadal robią. Poświęcili wiele godzin na zrozumienie triku, zasady jego działania oraz przekazu jaki niósł ze sobą. I tu, moim zdaniem, jest źródło, kwintesencja bycia prawdziwym iluzjonistą. To obcowanie, szereg przemyśleń, różne perspektywy i sposoby patrzenia na każdy element sprawiły, że zostali wielcy. Mówi się, nie bez przyczyny zresztą, że potrzeba jest matką wynalazku. Mając mniej do dyspozycji, bardziej poświęcamy się temu, co mamy, jednocześnie tworząc rzeczy nowe lub ulepszając te stare. Dlatego też Ci wyżej wymienieni artyści, nie mając do dyspozycji tego, co my mamy dziś, skupili się na własnej pracy, eksperymentując z niezbyt (teoretycznie) szerokim wachlarzem możliwości (w porównaniu do dzisiejszych czasów). Efekty, o dziwo, były i są wspaniałe.
Nie mam nic przeciwko temu, aby iść z duchem czasu. Komputery są bardzo przydatnym narzędziem, również w nauce czarowania. Nie zwalnia to nikogo jednak z niepisanego obowiązku, by nad każdym trikiem popracować samodzielnie. Przyznam szczerze, że czuję pewien niedosyt oglądając wykonywany przez kogoś trik, w którym każde słowo, każdy gest jest kopią oryginału. Czy aby na pewno jest to słuszna interpretacja słów "uczeń przerósł mistrza"? Czy to przypadkiem nie głowa jest bardzo ważnym, o ile nie najważniejszym narzędziem w życiu i pracy iluzjonisty? To w niej rodzą się pomysły, sposób prezentacji, to w niej rodzi się wola opracowania każdego triku "po swojemu", po to, by wyrażał swego powiernika. Tak tak, nie autora, lecz powiernika. Trudno jest dziś wymyślić coś własnego - zupełnie nowy koncept... Choć nie wolno ustawać w wysiłku tworzenia rzeczy nowych, póki co skorzystajmy z doświadczeń i wiedzy mistrzów - ale tylko z tego. Pomysły należy opracować samemu, gdyż kopiowanie czyjejś pracy, czyli najzwyklejszy plagiat, to działanie na krótką metę. Mi osobiście takie czarowanie nie przyniosłoby żadnej satysfakcji. Co innego, gdy samemu wymyśli się jakąś ciekawą opowieść, żart... Słowem własny sposób zaprezentowania magicznej sztuki. Wierzcie mi, wtedy zdziwienie i podziw u widzów przynoszą ogromną satysfakcję, bo są nagrodą za samodzielną pracę. Każdy lubi być doceniany, nie pozbawiajmy się więc tej przyjemności idąc na łatwiznę... Po pewnym czasie poczujemy, że dorośliśmy do tego, by sięgnąć do tej zakurzonej półki - wtedy na nowo odkryjemy potencjał, jaki siedzi w każdym przedmiocie, znajdziemy wiele różnych zastosowań i pochodnych od tej jednej, tak często kopiowanej przez "leniuchów" interpretacji wymarzonego "ultimate effect".
Idealizm jest przywilejem młodości, podobnie jak naiwność. Ona niestety może nas wyprowadzić na manowce. Nie łudźmy się - jeden efekt, ten aktualnie na czasie, nie zrobi z nikogo prawdziwego iluzjonisty (a tym bardziej artysty). Może lepiej zacząć od podstaw, tak zwanej klasyki, jak "french drop", chińskie obręcze czy cięcie i scalanie sznura. Może postarajmy się zrozumieć, czemu te stare i tak dobrze znane efekty dalej potrafią zrobić furorę. Może wtedy dojdziemy do wniosku, że rozsławili je ludzie, którzy nadali im własne, odmienne interpretacje, okrasili je dawką dowcipu lub odwrotnie - stworzyli logiczną łamigłówkę ocierającą się o mistycyzm. Jeśli sami postaramy się o coś takiego, własną pracą, pomysłowością i dążeniem do bycia coraz lepszym, to nadejdzie taki dzień, gdy oglądając kolejną rewelację pomyślimy "Przecież ja bym to zrobił zupełnie inaczej... lepiej". Wtedy właśnie bez obawy można kupić ten wyśmienity rekwizyt, który ma nam zapewnić podziw całego świata. Bo w naszych dłoniach (i umyśle) stanie się czymś więcej niż sezonową nowinką. Nie ulegajmy więc iluzjom, lecz sami je twórzmy...
Biznes to biznes, jak mawiają przedsiębiorcy. I trudno się z nimi nie zgodzić - w końcu każdy jest kowalem swojego losu. Również ten magiczny przemysł ostatnimi czasy bardzo się rozwinął. I choć czasami trafia się prawdziwy rarytas, to również, niestety mamy do czynienia z czymś, co tylko oko kamery dostrzega jako genialny pomysł. Po bliższym zapoznaniu się z produktem odnajdujemy w nim coraz więcej wad. Choćby taką, że tzw. "kąty" są bardzo trudne do wyczucia i zachowania. Nie ma to jednak większego wpływu na fakt, że wielu młodych pasjonatów sztuki iluzji z biciem serca oczekuje na listonosza, który przyniesie nam ten wymarzony "ultimate effect". Otwierają paczkę, chwilę się pobawią, po czym wymarzona rewelacja trafia na półkę, do której rzadko sięgają.
Półka, jak to z meblami bywa, łatwo się kurzy, czasem jest za wysoko, czasem zgubimy klucz do szafki, w której się znajduje. Jej lokalizację potraktujmy jednak z pewną dozą dystansu - nie chodzi tu o samo miejsce położenia, lecz o możliwość jej wykorzystania. Do czego zmierzam? Otóż wielcy mistrzowie, prawdziwi artyści, iluzjoniści z prawdziwego zdarzenia (dużo tych tytułów, ale wszystkie zasłużone), tacy jak Cardini, Fred Kaps, Jeff McBride, David Copperfield czy Lance Burton, rozpoczynali swą przygodę ze sztuką iluzji bez multimedialnych seminariów czy sklepów internetowych. Swą wiedzę czerpali z nielicznych książek i, co ważniejsze, z pomocy i doświadczenia innych iluzjonistów. Przede wszystkim wkładali bardzo dużo serca w to co robili i co nadal robią. Poświęcili wiele godzin na zrozumienie triku, zasady jego działania oraz przekazu jaki niósł ze sobą. I tu, moim zdaniem, jest źródło, kwintesencja bycia prawdziwym iluzjonistą. To obcowanie, szereg przemyśleń, różne perspektywy i sposoby patrzenia na każdy element sprawiły, że zostali wielcy. Mówi się, nie bez przyczyny zresztą, że potrzeba jest matką wynalazku. Mając mniej do dyspozycji, bardziej poświęcamy się temu, co mamy, jednocześnie tworząc rzeczy nowe lub ulepszając te stare. Dlatego też Ci wyżej wymienieni artyści, nie mając do dyspozycji tego, co my mamy dziś, skupili się na własnej pracy, eksperymentując z niezbyt (teoretycznie) szerokim wachlarzem możliwości (w porównaniu do dzisiejszych czasów). Efekty, o dziwo, były i są wspaniałe.
Idealizm jest przywilejem młodości, podobnie jak naiwność. Ona niestety może nas wyprowadzić na manowce. Nie łudźmy się - jeden efekt, ten aktualnie na czasie, nie zrobi z nikogo prawdziwego iluzjonisty (a tym bardziej artysty). Może lepiej zacząć od podstaw, tak zwanej klasyki, jak "french drop", chińskie obręcze czy cięcie i scalanie sznura. Może postarajmy się zrozumieć, czemu te stare i tak dobrze znane efekty dalej potrafią zrobić furorę. Może wtedy dojdziemy do wniosku, że rozsławili je ludzie, którzy nadali im własne, odmienne interpretacje, okrasili je dawką dowcipu lub odwrotnie - stworzyli logiczną łamigłówkę ocierającą się o mistycyzm. Jeśli sami postaramy się o coś takiego, własną pracą, pomysłowością i dążeniem do bycia coraz lepszym, to nadejdzie taki dzień, gdy oglądając kolejną rewelację pomyślimy "Przecież ja bym to zrobił zupełnie inaczej... lepiej". Wtedy właśnie bez obawy można kupić ten wyśmienity rekwizyt, który ma nam zapewnić podziw całego świata. Bo w naszych dłoniach (i umyśle) stanie się czymś więcej niż sezonową nowinką. Nie ulegajmy więc iluzjom, lecz sami je twórzmy...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz